Strona:PL Bolesław Prus - Dzieci.djvu/286

Ta strona została uwierzytelniona.

Nad ranem gospodarz trochę popasł i znowu pojechał dalej. Lecz, gdy wysunęli się na równinę, dokoła której nie było widać ani kawałka lasu, tylko pojedyncze grusze, albo kępy wierzb, albo krzaki, chłop porwał się za głowę i ryknął płaczem.
— O dla Boga, paniczu — zawołał — wypuśćcie już mnie!... Przecie ja mam żonę i dzieci!...
Nigdy jeszcze Kazimierz nie czuł, jak dziś, potrzeby opieki, a przynajmniej ludzkiego towarzystwa, nigdy jeszcze nie wydawał się samemu sobie tak niemocnym i bezradnym. Ale rozpacz chłopa otrzeźwiła go.
— A jedźcie z Bogiem, mój gospodarzu!... — zawołał. Dał mu pięć rubli i uściskał na drogę, za co chłop obsypał go błogosławieństwami.
— Bóg wielmożnemu paniczowi stokrotnie wynagrodzi!... — mówił chłop, szybko zawracając konie. W pięć minut już go nie było.
Ranek zaczął się pogodnie i spokojnie. O jakąś wiorstę drogi widać było wieś, gęsto otoczoną drzewami; dym z kominów wesoło polatywał wgórę. Świrski przeciągnął się, wypił dobry łyk wódki i pewnym krokiem szedł ku opłotkom. Na prawo ode drogi spostrzegł niewielką, murowaną kuźnię, w której rozlegał się dźwięk młotów. O paręset kroków za kuźnią zaczynały się chaty.
Wtem z za krzaka wysunął się młody chłopak, wołając:
— O, pan już idzie!... A tam czekają...
Nie powiedział, kto czeka, ale pędem pobiegł do najbliższych chat i wyprzedził Świrskiego, który, zbliżając się do wsi, zauważył kilku mężczyzn na drodze.
„Co to jest?“ — pomyślał Kazimierz. Stanął, przypatrzył się. A ponieważ miał wzrok doskonały, poznał — Zajączkowskiego.
— O, to mi się udało!... — rzekł do siebie, widząc, że bandyta i jego dwaj towarzysze idą naprzeciw niemu.