Strona:PL Bolesław Prus - Dzieci.djvu/287

Ta strona została uwierzytelniona.

Teraz i Zajączkowski stanął, u zrobiwszy daszek z ręki, przypatrzył się Kazimierzowi i zawołał:
— Co ten hycel chłopak gada?... Przecie to nie Wypych... Jak Boga kocham, toż to naczelnik!...
Podbiegł do Świrskiego z wyciągniętymi rękoma i mówił wzruszony:
— Co pan naczelnik tu robi?... Chyba nie idzie pan do nas, bo nas ze wszystkich stron obsaczają, jak wilków... A prowadzi ich ten szczeniak Stasiek...
— Ale co pan tu robi? — odpowiedział Świrski. — Trzeba było od świętej pamięci zmykać do Galicji...
Dwaj towarzysze Zajączkowskiego przypatrywali się Kazimierzowi z widoczną nieufnością.
— Ba, do Galicji!... Już trzeci dzień w tamtą stronę maszerujemy, ale nam ciągle włażą w drogę... Psiakrew, jak się rozgniewam!... — dokończył Zajączkowski, ale nie powiedział: jaki ma być skutek jego gniewu.
— Cóż, pańska partja rozbita — rzekł Świrski, aby cośkolwiek powiedzieć. — Gdzież Dziewiątka?
— Oho!... — odpowiedział Zajączkowski. — Dostał kulą w szyję... A Kota to nawet zakłuli...
— A Litwin?...
— Także u lali... Kulka w serce i ani... ani!...
— A ten... ten pan Jan, co tak dużo gadał?...
— Dał się głupi złapać i pewniakiem będzie wisiał... Oszwabiły nas, panie, te ruskie rewolucjonisty, co?... Mieli przysłać pomoc, a przysyłają kozaków i strażników, co?...
— Widać nie mają sił — wtrącił Świrski.
— To poco zaczynali?... Przez nich zmarnowaliśmy kupę ludzi, aż człowiekowi żal i wstyd... Żeby już raz cholera wzięła...
— Oni także giną...
— Ginąć byle kto potrafi... Trzeba było wygrać, nie ginąć...