Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 01.djvu/181

Ta strona została uwierzytelniona.

Madzia rzuciła swój haft na ziemię i wybiegła na korytarz.
Dębicki w futrze i czapce stał na połowie schodów, trzymając się poręczy i ciężko dysząc. Madzia schwyciła go za ręce i łkając, zapytała:
— Co panu jest?... Dlaczego pan wychodzi?...
— Nic. Przypomniano mi, że powinienem wziąć się do spokojniejszego zajęcia — odparł ze smutnym uśmiechem.
— Ależ, panie... niech pan wróci... — błagała Madzia, coraz mocniej ściskając go za ręce. — One tak proszą... bardzo proszą!...
— Dzieci są zawsze dobre — odparł — ale ja jestem chory i już nie mogę być nauczycielem.
W tej chwili przebiegła przez korytarz i schody mała siostrzenica Dębickiego i z płaczem rzuciwszy mu się na szyję, rzekła:
— Wujciu... ja z wujciem pójdę... nie chcę tu być...
— Dobrze, dziecko. Tylko weź salopkę...
— Wezmę, wujciu... ale wujcio zaczeka na mnie... sam nie odejdzie... — szlochała dziewczynka, całując jego ręce.
— Panie... — rzekła Madzia — chciałabym panu do nóg...
Potem zasłoniła twarz chustką i uciekła na górę.
W innych klasach zwrócono uwagę na szmer w korytarzu. Parę nauczycielek wyszło, zapytując Madzię, co to znaczy...
— Nic... — odparła. — Dębicki zachorował...
Wybiegła i panna Howard ze swego pokoiku, niespokojna, rozgorączkowana.
— Więc już?... — spytała Madzi.
Teraz Madzia wciągnęła ją do pokoju i zamknąwszy drzwi, zawołała:
— A, pani jest zła kobieta!...
— Co pani mówisz?... — zapytała, raczej z trwogą, aniżeli z gniewem, panna Howard.
— A pani co zrobiła?... — Zgubiła niewinnego człowieka, chorego na serce... Niech pani zejdzie na dół... niech spojrzy,