Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 01.djvu/217

Ta strona została uwierzytelniona.

bli, boś i ty wielki pan. Szast, prast, na lewo, na prawo i — niema na komorne!
Madzia, trzymając w ręku sucharek, zamyśliła się i szepnęła:
— To dziwne...
— Co paniuńciu? — pochwyciła panna Marta.
— Mówi pani tak, jak Malinowska...
— A pani skąd wie?... — ciekawie zapytała gospodyni, nachylając się do Madzi.
— Byłam u niej.
— Aaa... i paniuńcia była?... Tak, tak, każdy musi dbać o siebie... Bo i pani Méline już tam była i panna Żaneta ma pójść jutro.
— Do Malinowskiej?... Poco?... — zawołała Madzia.
— Poto samo, pocośmy tam wszystkie były.
— Czy i pani?...
— A cóżem ja gorszego od innych?... — oburzyła się panna Marta. — Pani Latter bankrutuje, wszyscy ratujecie się... Dlaczego ja mam zostać bez chleba?... Przecie służyłam wiernie, oj, oj! i nietylko pensjonarkom, ale pannie Helenie i panu Kazimierzowi... Za cóż mam ginąć?
— Ależ ja byłam u Malinowskiej z panną Howard, już dawno, i wcale nie prosiłam o miejsce — tłomaczyła się obrażona Madzia.
— Nie? Więc niech pani jutro idzie do niej i prosi o miejsce. Tak nie można... Już się tam zapisało z trzydzieści kandydatek na damy klasowe, a ze cztery na gospodynie...
Madzia upuściła sucharek, odsunęła resztkę kawy i złożywszy ręce, rzekła:
— Boże, Boże!... cóż wy robicie najlepszego?... zabijacie panią Latter...
— Cicho, cicho!... — uspakajała ją panna Marta. — Zabijamy!... Nie my, sama się zgubiła... Jezus, Marja, mając takie dochody przez kilkanaście lat, można było coś odłożyć...