Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 02.djvu/032

Ta strona została uwierzytelniona.

„Patrzcie, oto idzie Madzia, którą Pan Bóg ocalił od śmierci. Ale nie widać po niej, ażeby wchodziła tu z prawdziwą pobożnością.“
Bo niema się co zapierać: Madzia szła, aby spełnić wolę matki, bynajmniej nie ze szczerego natchnienia. Co ją tem bardziej gnębiło, że nawet ojciec włożył czarny surdut (nieco wytarty na szwach) i wydobył z kąta laskę ze srebrną gałką.
„O, jakaż jestem nikczemna!... — mówiła. — Ten święty starzec, taki dobry, taki filozof, będzie modlił się za mnie, a ja, przewrotna, waham się...“
Kiedy rozległ się głos dzwonu, wołającego na sumę, i gdy matka włożyła kapelusz i szal turecki, Madzia nagle rzekła:
— Mateczko, ja pójdę trochę później za wami... Tak boję się odrazu wejść między ludzi... I jeszcze chciałabym pierwej wstąpić do kaplicy, gdzie jest tablica babci... Moja mamo!...
— Przyjdź, moje dziecko, kiedy chcesz i jak chcesz — odpowiedział ojciec.
— Oj, Feliksie!... — wtrąciła matka, grożąc palcem.
— Wierz mi, matko, że ją Pan Bóg prędzej dojrzy w ciemnej kaplicy, aniżeli nas przed wielkim ołtarzem... Zresztą ma dziewczyna rację, że unika tych elegantów... O, spojrzyj-no...
I wskazał przez okno na róg ulicy, gdzie kilkoro dzieci z podziwem przypatrywało się panu Miętlewiczowi, ubranemu w jasny garnitur i świeżutki cylinder.
Rodzice wyszli; matka, trzymając oburącz wielki modlitewnik Dunina, ojciec, machając laską. Zakryta firanką, Madzia zobaczyła, jak zastąpił im drogę i ukłonił się cylindrem pan Miętlewicz, jak zapytał o coś i chciał biec w stronę ich domu; jak ojciec wziął go pod rękę, i poszli wszyscy ku rynkowi, odprowadzani zdaleka przez gromadę dzieci. W chwilę później ukazał się na drugim rogu ulicy pan Krukowski, odziany w strój granatowy i kapelusz panama, obok wózka, na którym jechała jego siostra, popychana przez służącą. Wnet wó-