Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 03.djvu/031

Ta strona została uwierzytelniona.

— Właśnie, że uczyłby mnie darmo — odparła obrażona Linka — bo ja mam poczucie natury...
— O, tak!... Kiedy ci zadał do wymalowania koszyk wiśni, to wiśnie zjadłaś, liście wysypałaś za okno, a potem rozchorowałaś się na głowę...
— Dzieci!... ach, Boże!... — uspakajała je Madzia. — Powiedzcie mi lepiej: gdzie odbywają się wasze lekcje?
— Fortepian na górze, ja maluję w oranżerji, a inne wykłady odbywają się, czy mają się odbywać, w auli — objaśniła Linka.
— Ja panią tam zaprowadzę — rzekła Stasia.
— I ja.
Schwyciły Madzię pod ręce i, ze swego pokoju, przez szereg gabinetów, korytarzy i sionek, wyprowadziły do wielkiej sali.
Było już ciemno, więc Linka, znalazłszy zapałki, zapaliła cztery płomienie gazu, mówiąc:
— Oto jest nasza aula, w której przez wakacje prasowała się bielizna...
— Przepraszam, bo stały kufry z futrami... — poprawiła ją Stasia.
Salon zadziwił Madzię. Było w nim kilka wyściełanych ławek przed eleganckiemi stoliczkami, była wielka tablica jak na pensji, a nadewszystko — była szafa wypchanych zwierząt i druga, pełna aparatów do wykładu fizyki.
— Pocóż tyle ławek? — zapytała Madzia.
— A... bo mama chce, żeby u nas zbierały się komplety panienek, którym mają wykładać najlepsi profesorowie — rzekła Linka.
— A nacóż te narzędzia?... Uczycie się fizyki?...
— Jeszcze nie — pochwyciła Stasia. — Ale, widzi pani, było tak: mama dowiedziała się, że panna Solska ma takie przedmioty, więc zaraz nam je kupiła.
— I to stoi bez użytku?