Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 03.djvu/096

Ta strona została uwierzytelniona.

zdrowa istota nosi we własnem sercu. Zaś te wasze silne wrażenia — to młot... młot, którym trzeba tłuc kamienie.
— Nie wiem, o czem panowie mówią... — rzekła zarumieniona Madzia i cofnęła się do towarzystwa pań.
— Cóż ty na to?... — spytał Dębicki, wskazując głową w kierunku Madzi. — Nie lepsze to od stromych skał?...
— Sen... objawienie!... — odparł zamyślony Solski. — Jeżeli... nie dobrze odgrywana komedja — dodał po chwili. — Kobietki, gdy chcą, umieją stroić się w skrzydła i tęczę. Cała zaś mądrość polega na tem, ażeby, udając, że im wierzymy, brać kochane aniołki za to, czem są w rzeczywistości.
— A czemże one są?
— Samicami, słabszemi od samców, których skutkiem tego muszą ciągle wyzyskiwać zapomocą rozmaitych manewrów... Jedne pozują na anioły, inne na demony... w miarę zapotrzebowania.
— A twoja siostra na co pozuje? — spytał Dębicki, surowo patrząc na Solskiego.
— Ach!... — wybuchnął. — Ada jest święta... To wyjątkowa kobieta...
— Więc bądź ostrożniejszy z teorjami, bo wyjątków może być więcej.
Było już późno; rozmowa w salonie rwała się i goście zaczęli się żegnać.
— Mogę panią odwieźć?... — zapytał Madzię pan Kazimierz.
— Dziękuję. Może pan Dębicki zechce się mną zaopiekować — odparła Madzia.
— Widzisz, profesorze, jak ci się opłaca twój optymizm — rzekł Solski.
— Niepocieszająca zapłata!... — wtrącił pan Kazimierz.
— Podziękujże, Madziu, pani Arnoldowej za dobrą wróżbę — rzekła Ada. — Choć zawsze wolałabym, ażeby ci przeznaczono mniej wielkiego oblubieńca...