Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/177

Ta strona została uwierzytelniona.

dam sto... Europę... Europę oblecę... i znowu będę szczęśliwa jak niegdyś...
— Była pani szczęśliwa?... — spytała zdziwiona Madzia.
— O, i jak!... Czyliż mogłabym tu wyżyć, gdyby wspomnienia nie ozłacały mi tej okropnej nory... Ale ja tu nie widzę obrzydliwych ścian, ani drzwi jak w pułapce... Widzę pełne sale słuchaczy... przelatujące bukiety... zachwycone twarze mężczyzn... grymasy kobiet, które mi zazdroszczą... A te oklaski... bis!... bis!... Stella, brawo!... A ten mój tyran, który zawsze zazdrościł mi powodzenia... Ach, pani, ty nie wiesz, co to znaczy być artystką!... To jest taki piękny świat, takie niebo... że gdy człowiek raz je zobaczy, może później — dźwigać całe lata niedoli... Ach, jeden rok powodzenia na wielkich scenach i potem... niech już umrę... w ostatnim akcie... pod bukietami...
Rzuciła się na łóżko i nagle rzekła:
— Pani... niech pani słucha... usłyszysz coś, za co obsypanoby mnie złotem...
I zaczęła nucić, bardzo słabym, ale i dziwnie miłym głosem:
„Raz od swej lubej... pewien król... Zato... że jej wiernym... został... szczerozłoty puhar...“
Zamknęła oczy i ucichła. Jednocześnie ciężko odsunęły się drzwi i weszła pani Turkawiec, mówiąc:
— Niech-no pani nie wyrabia krzyków...
— Ależ ona zemdlała!... — rzekła przestraszona Madzia.
Pani Turkawiec pochyliła się nad chorą i odparła:
— I i i... nie... Zasnęła. Ona mi tu lada dzień zaśnie na fajn...
— Trzeba ją odwieźć do szpitala — szepnęła Madzia. — Niech pani zajmie się tem... ja koszta zwrócę...
Pani Turkawiec, patrząc na Madzię, kiwała głową.
— Najpierwej — mówiła wcale nie zniżonym głosem —