Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/227

Ta strona została uwierzytelniona.

A z takim, to jak z angielskiem prosięciem: jeżeli natychmiast nie dasz weterynarza, lepiej dorznąć... No i cóż?...
— Owszem, pójdę do świętego Kazimierza — odparła Madzia.
— Niech cię Bóg błogosławi, panno Magdaleno! — zawołał stary piwowar. — Odwiózłbym cię tam, ale muszę gnać do chirurga, a z nim na Bielany... Zaś mojej synowej nie zawiadomię o nieszczęściu, bo zepsułbym Bronkowi miodowy miesiąc, a to taka bestja, że ze zmartwienia narobiłby nowych długów... Bądź pani zdrowa... całuję rączki!
Uścisnął Madzię za rękę i wskoczył do powoziku, który ugiął się pod jego ciężarem. Niecierpliwe konie, przysiadłszy na zadach, ruszyły z miejsca.
Madzia była tak przerażona, że zamiast do Krakowskiego Przedmieścia, poszła w stronę ulicy Granicznej. Dopiero po kilkuset krokach ocknęła się i zawróciła.
„Miał pojedynek?... więc niesłusznie posądziłam go, że poluje na bogatą pannę. Przestrzelili mu pierś, jak Cynadrowskiemu... Może i on umrze?... śmierć, dokoła śmierć!... Przestrogi, tem straszniejsze, że nie wiem: skąd pochodzą...“
Serce gwałtownie jej biło, uczuła zawrót głowy, więc na rogu placu Ewangelickiego napiła się wody sodowej u przekupki, utrzymującej syfon pod gołem niebem. Woda uspokoiła ją.
„Ciężko raniony — myślała Madzia — leży na Bielanach pod opieką felczera i baby... Cierpi i jest opuszczony, prawie jak Stella!... Gdyby tu była Helenka, czuwałabym razem z nią... Chociaż... Może pomyślałby, że kocham się w nim i chcę wydać się zamąż?...“
Była tak osłabioną, że wsiadła w dorożkę i kazała jechać do świętego Kazimierza. W kilka minut później czekała na matkę Apolonję w parlatorjum, które dziś nie robiło na niej przykrego wrażenia. Może mniej zwracała uwagi.
W sieni rozległy się posuwiste kroki i weszła staruszka.