Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/232

Ta strona została uwierzytelniona.

wołania na szarytkę!... Ależ jej dotychczasowe życie było ciągiem rwaniem się do tego, ażeby służyć nieszczęśliwym...
— Ty, kochanko, zostaniesz na świecie — mówiła staruszka — a tam więcej zrobisz dobrego ludziom i łatwiej uzyskasz Królestwo Niebieskie, aniżeli my tutaj.
— Więc tylko tego trzeba, ażeby wejść do klasztoru?... — szepnęła Madzia.
— Przedewszystkiem, to nie jest klasztor, tylko zgromadzenie, z którego nawet występują siostry — objaśniła matka Apolonja. — Powtóre, odpowiem ci na pytanie.
Ażeby zostać szarytką, nie wystarcza potrzeba służenia bliźnim. Poświęcać się można i na świecie, nie wyrzekając się swobody i godziwych rozrywek. Tymczasem u nas życie jest zamknięte i surowe, praca duża i brak swobody, za którą tak bardzo tęsknicie. Z tego powodu tylko dwie kategorje osób zgłaszają się do nas i znajdują szczęście: albo takie, które świat zniechęcił, karmiąc je zbyt wielką goryczą, albo te, które, ciągle myśląc o Bogu i życiu wiecznem, nic nie znajdują dla siebie między rzeczami doczesnemi.
— Gdyby tamten świat istniał!... — mimowoli szepnęła Madzia.
Staruszka cofnęła się, przeżegnała, lecz po chwili rzekła łagodnie:
— Biednaś ty, moje dziecko. Ale, zdaje mi się, jesteś tak dobra i niewinna, że Bóg nie odmówi ci swej łaski.
Madzię znowu na mgnienie oka przeniknął strach. Przypomniały jej się groźne słowa matki Apolonji, że niekiedy sam Bóg zastępuje drogę ludziom, ażeby ich nawrócić.
Wypocząwszy i orzeźwiwszy się, Madzia pożegnała staruszkę. Szarytka serdecznie ucałowała ją, ale w jej fizjognomji i tonie czuć było, że ma żal do Madzi.
— A przychodźże do nas... nie zapominaj!... — rzekła matka Apolonja.
Kiedy Madzia wyszła na ulicę, uczuła jakby cień tęsknoty