Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 04.djvu/208

Ta strona została uwierzytelniona.

Nastała chwila milczenia, w ciągu której zdawało się, że potężny magnat i uczciwy Żyd upadną sobie w objęcia. Skończyło się jednak na tem, że Żyd schylił głowę do ziemi, a jenerał uścisnął go za rękę, poczem rozeszli się.
Po wyjściu Dawida Gosiewski zawołał służącego.
— No i cóż tam słychać, mój stary? — zapytał jenerał, rozpoczynając swój zwykły spacer.
— Nic dobrego, panie jenerale! Grześ i Stanisław uciekli.
— O! — zdziwił się pan Stefan, stając na środku pokoju.
— Mała szkoda, co prawda! bo to byli, z przeproszeniem pana jenerała, obaj straszne wałkonie.
— A nie wiesz ty, Wojciechu, poco to oni uciekli i dokąd?
— Kto ich tam wie! Zawsze jednak po nic dobrego.
Jenerał wzruszony przeszedł się znowu.
— No, to ja ci powiem — rzekł. — Oni uciekli poto, ażeby nas napaść i zrabować, jak wyjedziemy stąd w niedzielę...
Stary uśmiechnął się z pod wąsa.
— O toby trafili!...
— Naturalnie! — potwierdził jenerał nieco weselej. — My wyjeżdżamy nie w niedzielę, ale jutro na noc...
Król machnął ręką i popędliwie przerwał:
— Jutro czy nie jutro, to zawszeby prędzej połknął kulę, niż dukata włożył w kieszeń!... Nas napadać... ho! ho!...
— Tęgiś jeszcze, mój stary, ale i tak nie potrzebujemy się niczego obawiać. Pieniędzy już niema!
Służący bacznie spojrzał na pana.
— Dziwisz się? — ciągnął Gosiewski. — A jednak tak jest; pieniędzy już niema: wysłałem je tej nocy, kiedyś ty był w miasteczku.
Wojciechowi oczy błysnęły z radości.
— Chwat z pana jenerała, jak Boga kocham! Uwinął się pan... My się tam, co prawda, niczego nie boimy, ale zawsze