Strona:PL De Montepin - Macocha.djvu/18

Ta strona została skorygowana.

się na drogę boczną przecinającą ugory, zarośla leśne i pola uprawne.
Zaledwie wędrowcy nocni uszli kilkaset metrów, gdy burza rozszalała z całą gwałtownością. Przez kilka sekund dwóch mężczyzn i Weronika nie mógł się oprzeć gwałtowności wiatru.
— Nigdy nie dojdziemy! — mruknął zakrystjan. Ksiądz Dubreuil usłyszawszy jego słowa, odpowiedział:
— Dojdziemy, gdyż to jest naszą powinnością, walczmy z całej siły, a Bóg nam dopomoże. I chcąc dać przykład dobry, schylił się i z największą trudnością postąpił kilka kroków. Towarzysze jego podążali za nim. Światło w latarce migało się, grożąc co chwila zagaśnięciem.
— Jeżeli nam wiatr zagasi świecę — powiedziała Weronika — nie podobna będzie iść dalej, ciemno bowiem jak w kominie.
Burza nie zmniejszała się. Wiatr wył złowrogo, potrząsając konarami drzew, jak gdyby je chciał wyrwać z korzeniami, deszcz kroplisty zaczął padać, a grzmoty coraz więcej się zbliżały.
— Tam do licha! — zawołał Caron — teraz na dobre już się zaczyna.
— Deszcz może uspokoi gwałtowność wiatru, a wtedy i my będziemy mogli iść prędzej — odpowiedział ksiądz Dubreuil.
Zaledwie jednak wymówił te słowa, gdy błyskawica rozdarła ciemności, i jednocześnie prawie ogłu-