Strona:PL Dumas - Dwadzieścia lat później.djvu/325

Ta strona została przepisana.

Na pierwszy krzyk pośpieszyliśmy, na drugi wyważyliśmy drzwi.
— A mnich?... — rzekł kat — czyście widzieli mnicha?...
— Jaki mnich?...
— Mnich, który się zamknął ze mną.
— Nie, jego tu już nie było; zdaje się, że uciekł oknem. Czy to on cię ugodził?...
— Tak — odrzekł kat.
Grimaud poruszył się, ażeby wyjść.
— Co pan chcesz uczynić?... — zapytał ranny.
— Trzeba go ścigać.
— Nie czyń pan tego!...
— Czemuż to?...
— Zemścił się... i dobrze zrobił. Teraz spodziewam się, że mi Bóg przebaczy, bo już mnie spotkała kara.
— Wytłumacz się pan — rzekł Grimaud.
— Ta kobieta, którą panowie wasi i wy kazaliście mi zabić...
— Cóż ma wspólnego mnich z milady?
— To była jego matka...
Girmaud zachwiał się i spojrzał na umierającego okiem błędnem i jakby osłupiałem.
— Jego matka?... — powtórzył.
— Więc tajemnica ta jest mu znana?...
— Miałem go za mnicha!... wyjawiłem mu ją na spowiedzi.
— Nieszczęśliwy!... — zawołał Grimaud — któremu czoło się spociło, gdy pomyślał, jakie następstwa mieć może takie odkrycie — nieszczęśliwy!... spodziewam się, że nie wymieniłeś nikogo?...
— Nie powiedziałem niczyjego nazwiska, bo żadnego nie znam; powiedziałem tylko, jak z domu nazywała się jego matka i po tem nazwisku ją poznał; ale wie, że stryj jego znajdował się wśród sędziów.
I upadł wyczerpany. Grimaud chciał mu nieść pomoc i rękę zbliżył do rękojeści sztyletu.
— Nie dotykaj mnie pan — rzekł kat — gdyby wydobyć ten sztylet, zarazbym umarł.
Grimaud pozostał z wyciągnętą ręką; potem nagle, uderzając się pięścią w czoło, zawołał: