Strona:PL Dumas - Hiszpania i Afryka.djvu/561

Ta strona została przepisana.

Przy szybko zapadającej nocy dostrzegliśmy jednę z charakterystycznych oznak wschodnich miast. Przed nami i za nami zaczęło się gromadzić mnóstwo obrzydliwych i nikogo nie słuchających psów, dziką swą postacią podobnych zarazem do wilka i lisa, najeżających swą sierć, wytężających ogony i szczekających na przechodniów.
Cała ta psia zgraja szła za nami, jakby ciekawa przypatrzeć się cudzoziemcom, a jeden z nich biegący po wierzchu długiego muru, towarzyszył nam szczekając i gotów co chwila rzucić się na nas.
Po trzykroć chciałem wystrzelić do niego z karabina, lecz pan de la Porte wstrzymał mię.
U bram miasta, psy opuściły nas, i wyznam iż się wcale nie gniewałem że ten szczekający orszak uwolnił mię od swojego towarzystwa.
Europejczyk któryby się odważył, nocą, przebyć sam pustą przestrzeń od murów miasta do brzegów jeziora, niezawodnie zostałby pożarty.
Weszliśmy pod ciemne i kręte sklepienie wiodące do miasta Tunis. Sklepienie to wychodzi na mały plac targowy, a naprzeciw niego wznosi się jedyny w Tunis dom europejski o zielonych żaluzyach.
Mieszkał w nim angielski konsul. Mieszkanie zaś konsula francuzkiego znajdowało się o sto kroków stamtąd. Weszliśmy do niego, a z radością ujrzałem że był to dom prawdziwie maurytański. Mówię z radością, bo pan de la Porte, zatrzymał mię u siebie, gdyż mimo wielkiego żalu nie mogąc pomieścić nas wszystkich, pragnął mnie przynajmniéj u siebie pozostawić. Pozwoliłem robić ze mną co się podoba, bo mi to nastręczało sposobność przypatrzenia się maurytańskim zwyczajom.