Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/1768

Ta strona została przepisana.

cy się żadnej wizyty, przeraził się prawie i co prędzej sam poszedł otworzyć.
Ze zdumieniem ujrzał przed furtką ogrodu swego syna.
Podsiniałe oczy, boleśnie ściągnięte usta i zmarszczone czoło Filipa, nie wróżyły nic dobrego.
— To ty, mój synu?... Co cię tu sprowadza?...
— Wytłumaczę ci to, ojcze — odrzekł syn zimno.
— Dobrze!... To coś ważnego?...
— Dosyć.
— Mój chłopcze, masz zawsze tak dziwnie ceremonjalny sposób mówienia, że przerażasz... Przynosisz mi szczęście, czy nieszczęście?...
— Nieszczęście... — odezwał się poważnie syn.
Baron zachwiał się.
— Czy w domu niema nikogo?... — spytał Filip.
— Niema.
— To chodźmy do pokoju.
— Poco?... zostańmy tutaj lepiej.
— Są rzeczy, o których nie mówi się przy drzwiach otwartych, a cóż dopiero w ogrodzie!...
Baron spojrzał z przestrachem na syna.
Za chwilę weszli do salonu, gdzie baron usiadł, z udaną swobodą, na fotelu.
— Ojcze — rzekł zcicha Filip — siostra i ja chcieliśmy się z tobą pożegnać.
— Jakto?!... Ty... ty odjeżdżasz!... a służba?