Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/271

Ta strona została przepisana.

drugiem, pochylając się z wiatrem, jakgdyby żegnały dziedziców.
Przy bramie wjazdowej Gilbert stał wyprostowany, nieruchomy. Z gołą głową, zdawał się wcale nie patrzyć, a jednak widział Andreę.
Ona, wychyliwszy się oknem karety, pragnęła patrzyć jeszcze dłużej na dom swój rodzinny.
— Zatrzymajmy się trochę!... — zawołał pan de Taverney do woźnicy.
A gdy kareta stanęła:
— Widzisz, panie próżniaku — odezwał się wesoło do Gilberta — teraz będzie ci dobrze; zostaniesz sam, jak prawdziwy filozof, nic nie będziesz robił, nikt na ciebie nie będzie gderał. Pilnuj przynajmniej, ażeby czasem wszystko się nie spaliło, gdy będziesz się wylegiwał i pamiętaj o Mahonie.
Gilbert skłonił się w milczeniu. Poczuł na sobie wzrok Nicoliny; bał się zobaczyć dziewczynę triumfującą, ironiczną — bał się tego, jak dotknięcia rozpalonego żelaza.
— Ruszaj! zawołał p. Taverney do woźnicy.
Nicolina jednak nie śmiała się, jak przypuszczał Gilbert, i owszem, potrzebowała całej siły woli, ażeby nie pożałować głośno biednego chłopca, którego porzucono bez chleba, bez widoków na przyszłość i bez żadnej pociechy; aż musiał spojrzeć na pana de Beausire, który tak ładnie wyglądał na koniu.
Ponieważ zaś Nicolina patrzyła na pana Beau-