Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1170

Ta strona została przepisana.

A była już rzeczywiście dziewiąta wieczór.
— Rozumiem, że panu sprawiam kłopot, rzekłem, ale bądź spokojny.
I brząknąłem majestatycznie w kieszeni kilku sztukami drobnej monety, jedynemi jakie posiadałem.
— O tej godzinie nikt nie przychodzi zwiedzać mojego domu, odpowiedział czarny człowiek między zębami i potrząsając głową.
— Przeciwnie, oświadczyłem, skoro ja przyszedłem.
Argument wydać się musiał czarnemu człowiekowi przekonywającym.
— Niech i tak będzie, rzekł.
I zapuścił się w głębię swojej pieczary.
Przyznaję, żem się nieco zawahał nim poszedłem za nim.
Na pierwszym kroku uczułem się zatrzymanym: pierś moja trąciła o dłoń czarnego człowieka.
— Wchodzi się od ulicy Piekielnej, rzekł, nie tędy.
— Jednakże, zauważyłem, drzwi domu są od ulicy Wschodniej.
— Być może, odrzekł czarny człowiek, ale pan nie wejdziesz przez drzwi domu.
Człowiek czarny może mieć tak dobrze swe fantazje jak biały; postanowiłem więc godzić się z fantazjami mojego przewodnika. Wyszedłem z piwnicy, w wnętrzu której postawiłem nic więcej jak dwa lub trzy kroki, i znalazłem się znów na ulicy.
Człowiek czarny poszedł za mną z psem i z kijem w ręku.
Przy świetle latarni zdawało mi się, że rzuca na mnie spojrzenie złowrogie. Potem głosem ponurym:
— Weź się pan na prawo, rzekł wskazując mi końcem kija ulicę Val-de-Grace.
Zawołał psa, który obwąchując mnie z niedyskrecją niepokojącą, tak jakby najlepsza część mojej osoby miała mu w danej chwili przypaść w udziale, rzucił na mnie ostatnie spojrzenie odpowiednie spojrzeniu jego pana, i oddalił się.
Potem pan i pies znikli na lewo, kiedy ja ciągnąłem w prawo. Przybywszy przed kratę, zatrzymałem się. Wzrok mój zapuścił się po za sztachety w tajemnicze głębie tego ogrodu, który nakoniec wolno mi było zwiedzić.