Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1666

Ta strona została przepisana.

cie dla nieszczęśliwych biesiadników, przerażonych widokiem Rolanda, był on starożytnym bogiem, rozwiązującym szczęśliwie całą tę tragedję.
Młody człowiek ukazał się w promieniach zachodzącego słońca, w purpurowem świetle, podobnem do ognistych płomieni. Był ubrany z wyszukaną elegancją, zupełnie czarno; na szyi miał biały batystowy krawat, a ręka odziana tegoż koloru rękawiczką, igrała z cienką laseczką lapis lazuli. Zszedł zwolna po schodach z kapeluszem w ręce, stanął na miękkim piasku alei, a przeszedłszy trawnik wraz z Rolandem, powstrzymywał go za sobą ruchem ręki i stanął przy krześle zajmowanem przez pana Gerarda, które mieściło się właśnie pośrodku biesiadników. Skłoniwszy się wszystkim obecnym z największą grzecznością:
— Panowie, odezwał się, jestem jednym z dawnych znajomych naszego wspólnego przyjaciela, czcigodnego pana Gerarda; miał mnie wam dzisiaj przedstawić i dlatego zaprosił do waszego grona. Na nieszczęście wstrzymany zostałem w Paryżu z tej samej przyczyny, która pozbawiła nas w tej chwili naszego gospodarza.
— A! tak, powiedział notarjusz uspokoiwszy się nieco, widząc, iż pies jest jakby przykuty spojrzeniem młodego człowieka, w sprawie Sarranti.
— Rzeczywiście, panowie, w sprawię Sarranti.
— Więc to jutro będzie stracony ten nędznik? zapytał były urzędnik.
— Jutro, jeżeli nie znajdzie się sposób dowiedzenia jego niewinności.
— Jego niewinności? To byłoby za trudno! odparł notarjusz.
— Kto wie! dodał Salvator, mamy u starożytnych gęsi poety Ibika, a u nowożytnych psa Moutargisa.
— Co do psa, odezwał się rolnik głosem zachrypniętym, muszę panu powiedzieć, że pański nabawił nas strachu.
— Roland? zapytał Salvator naiwnie.
— Nazywa się Roland? podjął notarjusz.
— W istocie, powiedział doktor, przez chwilę miałem nadzieję, iż jest wściekły.
— Okazuje się, że Roland był tylko rozwścieczony, dodał notarjusz zacierając ręce, zachwycony swoim dowcipem.