Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1671

Ta strona została przepisana.

zem potrafił otoczyć się nietylko ogólnym szacunkiem, ale przywiązaniem, uwielbieniem i miłością swych współobywateli słuchacze wydali jeden okrzyk oburzenia, któremu Brezyl odpowiedział głuchem warczeniem, jak gdyby chciał należeć do tego ogólnego chóru przekleństwa.
Poczem, gdy wyjawiwszy obłudę nędznika, opowiadający odkrył srogą nikczemność, z jaką ten człowiek pozwalał skazywać na śmierć niewinnego, gdy mógł opuścić tylko kraj, zmienić nazwisko i iść w innej części świata opłakiwać swą pierwszą zbrodnię, zamiast spełniać drugą jeszcze straszliwszą, wzruszenie słuchaczy doszło do najwyższego stopnia, i gniew ich zmienił się w głośne złorzeczenia i przekleństwa przeciwko mordercy.
— Ależ, zawołał notarjusz, mówiłeś pan zdaje mi się, że jutro niewinny ginąć ma za winnego?
— Tak jest, jutro, powiedział Salvator.
— Lecz do jutra, odezwał się znów doktor, jakiż możnaby znaleźć sposób przekonania sędziów?
— Dobroć Boska jest wielką! powiedział Salvator, schyliwszy głowę i przyglądając się zapamiętałej pracy Brezyla, który czując, że pan jego nim się zajmuje, porzucił na chwilę drapanie i polizał jego rękę, zabierając się natychmiast do odgrzebywania ziemi.
— Dobroć Boska, dobroć Boska, powtarzał doktor, który, jako uczony, był wielkim sceptykiem, ale dobry dowód byłby zawsze pewniejszy.
— Zapewne, powiedział Salvator, to też mam nadzieję, że znajdziemy dziś ten dowód, który raz mi się już wymknął.
— A! zawołali jednogłośnie biesiadnicy, więc miałeś pan dowód?
— Tak, odpowiedział Salvator.
— I ten dowód ci się wymknął?
— Na nieszczęście.
— Jakiż on był?
— Znalazłem, dzięki Brezylowi, szkielet dziecka.
— O! krzyknęli słuchacze z przestrachem.
— Dlaczegóż pan nie zażądałeś zejścia na miejsce sądu w asystencji lekarza? zapytał doktor.
— Zrobiłem to właśnie, wprawdzie bez lekarza, ale w czasie tej przerwy szkielet zniknął, a sąd rozśmiał mi się w oczy.