Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1676

Ta strona została przepisana.

przypatrując się ze zdumieniem dziwnem u człowiekowi, który zrobił ich uczestnikami strasznego dramatu.
— Kałamarza! zawołał Salvator na służącego, który przypatrywał się równie zdumiony, jak inni.
Służący usłuchał natychmiast, jak gdyby przyznawał prawo rozkazywania Salvatorowi, i pobiegłszy, wrócił niosąc kałamarz i pióro.
Wszyscy podpisali.
Salvator wziął papier, schował go napowrót do kieszeni, pogłaskał Brezyla, i związawszy cztery rogi serwety, skłonił się całemu towarzystwu.
— Panowie, powiedział, przypominam wam, że to jutro o czwartej godzinie po południu ma być stracony niewinny; nie mam więc czasu, dlatego dziękując wam raz jeszcze za waszą pomoc, muszę się oddalić.
— Wybacz pan, odezwał się notarjusz, ale powiedziałeś zdaje mi się, że ten niewinny nazywa się Sarranti?
— Tak, powiedziałem i powtarzam to raz jeszcze.
— A więc, ciągnął dalej notarjusz, czyż nazwisko naszego gospodarza pana Gerarda, dwa lub trzy miesiące temu, nie zostało wmieszane do tej smutnej sprawy?
— W istocie, odparł Salvator.
— Tym sposobem, przerwał doktor, możnaby przypuszczać, że pański Giraud jest poprostu?...
— Panem Gerardem?
— Tak, skinęli obecni głowami.
— Przypuszczajcie panowie, co tylko chcecie, powiedział Salvator, zresztą, jutro będziemy mieć już pewność, a nie proste przypuszczenia. Mam zaszczyt was pożegnać, panowie. Brezyl chodź!
I Salvator wraz z psem oddalił się pospiesznie, zostawiając biesiadników pana Gerarda w stanie przestrachu trudnym do opisania.

II.
Oda do przyjaźni.

A teraz zobaczmy, co robi pan Gerard przez czas, gdy w parku jego spełniał się ten ważny wypadek, któryśmy opowiedzieli.
Widzieliśmy go spieszącego do pałacu na wezwanie nieznajomego, gdzie zniknął nam z oczu.