Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1711

Ta strona została przepisana.
VII.
Gdzie pan Jackal wchodzi i schodzi, jako przewidział.

Uczuwszy zatrzymanie się karety, pan Jackal, oswojony nieco ze swymi napastnikami, odważył się zapytać:
— Czy mamy tu może kogo zabrać?
— Nie, odparł głos lakoniczny, mamy tu kogoś zostawić.
Jakoż, usłyszawszy pewien harmider na koźle, pan Jackal uczuł, że się kareta nagle z jego strony otwiera.
— Proszę o rękę, rzekł jeden.
— O rękę! o moją rękę! a toż na co? zapytał Jackal.
— Nie pańskiej żądam ręki, ale tego głupca pańskiego stangreta, który mając się z panem rozstać, może na zawsze, chciałby się pożegnać.
— Jakto! Biedny człowiek1! zawołał pan Jackal, czyżby go czekało jakie nieszczęście?
— Bynajmniej: odprowadzi się go grzecznie na miejsce wskazane, a tam będzie mógł zdjąć zawiązkę.
— Więc dlaczegóż miałby się ze mną rozstawać na zawsze?
— Dlatego, że to nie jemu wydarzyć się może nieszczęście, powodujące rozstanie.
— A! tak, rzekł pan Jackal, ponieważ jest nas tu dwóch...
— Właśnie... więc nieszczęście może wydarzyć się panu.
— Czy tak? rzekł pan Jackal, i potrzeba koniecznie, ażeby mnie ten chłopiec opuścił?
— Koniecznie.
— Gdyby mi jednak wolno było objawiać życzenie, to pragnąłbym go zatrzymać przy sobie, jakikolwiek będzie wynik tej sprawy.
— Panie, odezwał się nieznajomy, nie takiemu to człowiekowi jak ty powiem coś nowego, oświadczając, że jakikolwiek będzie wynik tej sprawy, to nie potrzebujemy świadków.
I zrobił nacisk na ostatnie słowa.
Słowa te, a mianowicie ton, jakim były wymówione zaniepokoiły pana Jackala. Zawsze to zła przygoda, w której zbyteczni są świadkowie. Iluż to oskarżonych widział on, których tracono w nocy, za rogatkami, za murem, w zaroślu, bez świadków!