Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1762

Ta strona została przepisana.

— Tak jest, panie.
— Zupełnie nic. Właśnie też dlatego ojciec życzy sobie, żebym coś robił.
— A więc, wyrzekł z uśmiechem pan Rappt, uczysz się pan czegoś w dalszym ciągu?
— A! powiedział pan Morin, przechylając się w tył ze śmiechem, to mi się podoba! Tak jest, uczę się. A! panie hrabio, muszę powtórzyć dziś wieczorem ten dowcip pański w klubie.
Pan Rappt spojrzał na młodzieńca okiem pełnem głębokiej wzgardy i począł się namyślać. Następnie, po chwili zastanowienia:
— Lubisz pan podróże? zapytał.
— Namiętnie.
— Więc pan już podróżowałeś?
— Nigdy, gdyby nie to, jużbym sobie był prawdopodobnie obrzydził podróże.
— No to postaram się wysłać pana z poselstwem do Tybetu.
— Czy z tytułem?
— Przez Boga! co znaczy urząd bez tytułu?
— Właśnie to samo sobie myślałem. A co pan zrobisz ze mnie? Obaczmy! wyrzekł pan Morin z miną człowieka przeświadczonego, iż wprawia w kłopot niezmierny swego bliźniego.
— Zamianuję cię generalnym inspektorem fenomenów meteorologicznych w Tybecie. Pan wiesz, że Tybet jest krajem zjawisk.
— Nie. Znam tylko kozy Tybetańskie, z których wyrabiają kaszmir, i do tego jeszcze nigdy nie chciało mi się pójść obaczyć tych, które sprowadzono do Botanicznego Ogrodu.
— No to je pan zobaczysz w ich ojczyźnie, co jest przecie rzeczą więcej zajmującą.
— Niezawodnie, najpierw dlatego, że jest ich tam więcej. Ale będziesz pan musiał pozbawić tego miejsca kogoś dla mnie!
— Bądź pan spokojny, miejsce to nie istnieje wcale.
— Jeżeli nie istnieje, zawołał młodzieniec, sądząc, że wywodzą go w pole, jakże mógłbym je objąć?
— Utworzą je umyślnie dla pana, wyrzekł, hrabia Rappt, podnosząc się i żegnając pana Morin.