Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1788

Ta strona została przepisana.
III.
Gdzie się pokazuje, że augurowie nie mogą patrzeć sobie w oczy, żeby się nie śmiać.

Hrabia Rappt zajechał szybko na ulicę św. Wilhelma, na której położony jest pałac zamieszkany przez monsignora Coletti.
Zajmował on skrzydło między dziedzińcem i ogrodem.
Nic równie zachwycającego, jak to ustronie: prawdziwe gniazdeczko poety, kochanka lub księdza, wystawione na działanie południowego słońca, hermetycznie zasłonięte od okrutnych północnych wiatrów. Wnętrze pawilonu okazywało od pierwszego rzutu oka wyrafinowany gust zmysłowości świętobliwej osoby, która go zamieszkiwała.
Ciepłe powietrze, balsamiczne, rozkoszne, przejmowało na wskroś, skoro przestąpiło się próg pokoju, a człowiek, któregoby tam wprowadzono z zawiązanemi oczyma, mógł sądzić, wdychając rozlaną woń w powietrzu, iż znajduje się w jednym z tych tajemniczych, upajających buduarów, do których eleganci z czasów dyrektorjatu przychodzili odśpiewywać hymny i palić kadzidła.
Jakiś sługa, w połowie woźny, w połowie duchowny, wprowadził hrabiego do małego saloniku lekko oświetlonego, który poprzedzał salon wielki.
— Biskup zajęty w tej chwili, wyrzekł służący, nie wiem czy będzie mógł przyjąć, lecz jeżeli pan zechce powiedzieć swoje nazwisko...
— Oznajmij hrabiego Rappta, odrzekł przyszły deputowany.
Służący skłonił się głęboko i wszedł do salonu. Wrócił wkrótce, mówiąc:
— Proszę pana hrabiego.
Pułkownik niedługo czekał. Po pięciu minutach zobaczył wchodzące do salonu, a odprowadzane przez monsignora Coletti dwie osoby, których na razie nie mógł twarzy rozróżnić, lecz które poznał wkrótce, gdy mu się nisko ukłoniły, ze służebnością, na jaką jedynie tylko bracia Bouquemont mogli się zdobyć.
Byli to, w samej rzeczy, Sulpicjusz i Ksawery Bouquemont.