Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1850

Ta strona została przepisana.

trzeba światła, żeby dobrze zrobić to, co się robi, a przytem, patrz pan, pani de Marande mdleje.
W samej rzeczy, młoda kobieta padła na fotel.
— Niech i tak będzie, do jutra! powiedział Robert.
— Do jutra, panie i z wielką przyjemnością.
Jan Robert pospieszył na pomoc pani de Marande.
Loredan de Valgeneuse rzucił się przez drzwi alkowy i zamknął je za sobą.
— Przebacz mi, przebacz, Lidjo najdroższa! wyrzekł, klęcząc Jan Robert.
— Co ci mam przebaczyć, spytała, jaką zbrodnię popełniłeś? O! ten człowiek, jakim sposobem on się tu dostał?
— Bądź spokojną, nie ujrzysz go więcej! zawołał z siłą Jan Robert.
— O! najmilszy, rzekła biedna kobieta, przyciskając z uczuciem rękę poety do serca, nie narażaj drogiego życia twego...
— Nie obawiaj się, Bóg będzie z nami!
— Ja nie chcę; musisz mi przysiądz, że nie będziesz się bił z tym człowiekiem.
— Jakże chcesz, żebym ci to przysiągł?
— Jeżeli mnie kochasz, przysięgnij.
— Niepodobieństwo, powinnaś to zrozumieć! wyrzekł Jan Robert.
— Więc mnie nie kochasz?
— Ja ciebie nie kocham? O! mój Boże!
— Mój przyjacielu, podjęła pani de Marande, zdaje mi się, że umrę.
I w samej rzeczy, życie tej pięknej, młodej kobiety zdawało się być zawieszone; była bardzo bladą i nieruchomą. Ten stan zatrwożył Jana Roberta.
— A więc, wszystko co chcesz, powiedział.
— Zrobisz, co zechcę?
— Tak.
— Przysięgasz?
— Na moje życie! wyrzekł Jan Robert.
— O! wołałabym, żebyś przysiągł na moje, powiedziała pani de Marande, miałabym przynajmniej nadzieję, że umrę, gdybyś złamał słowo.
I mówiąc to, młoda kobieta złożyła serdeczny pocałunek na czoło Roberta.