Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/831

Ta strona została przepisana.
I.
Park, w którym słowik nie śpiewał.

Salvator słuchał dopóki nie ustał tentent konia i wtedy spojrzał naokoło siebie.
Był w ogromnym parku, w części jego najbardziej zadrzewionej. Brezyl zdawał się tylko oczekiwać rozkazu, by ruszyć w drogę. Siedział on, ale drżenie ciała okazywało niecierpliwość, a oczy jego błyszczały w ciemności, jak dwa ogniki.
Księżyc ślizgał się po niebie chmurnem i raz żywo oświecał, to znów zniknąć za tumanem mgły ciemnej, we mrok zanurzał ziemię.
Salvator nie wiedząc gdzie go zaprowadzi pies, zaczekał na chwilę mroku, któraby mu pozwoliła puścić się w miejsce otwarte. Chwila ta niebawem nadeszła.
Skłamałbym może, gdybym powiedział, że serce mu nie biło, ale ponieważ uspokajał go powód przybycia, więc niepodobna było dostrzedz na jego twarzy myśli, które go zaprzątały. Zdjął tylko strzelbę z ramienia, spróbował czy dobrze lufy nabite, obejrzał zamki, wziął w rękę, zamiast nieść ją na ramieniu i korzystając z chwili gdy niebu i ziemia zamroczyły się:
— Ruszajmy w drogę, mój dobry psie, rzekł.
Pies rzucił się naprzód, Salvator poszedł za nim. Ale nie było to rzeczą łatwą; krzewy i zioła rozrosły się na wszystkie strony i potworzyły zagajenia, w których doskonale musiało być zwierzynie, ale gdzie człowiek postępował z trudnością. Przybyli do drogi, na której trawa rosła na półtory stopy. Droga ta prowadziła do rodzaju łąki. W głębi tej łąki widać było czarną powierzchnię, która nagle zaiskrzyła się jak srebrne zwierciadło.
Był to staw; co kilkanaście kroków, jak nieruchome widma, wystawały posągi mitologiczne dokoła niego.