Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T1.djvu/115

Ta strona została uwierzytelniona.

Krzyknąłem wściekły: „W żywocie wielbłąda

125 
Dla mego konia znajdę wody źródło!”


I oba zbrojni zwarliśmy się razem,
Jako dwa wichry wśród piasków tumanu.
Upadł przeciwnik przebity żelazem...
Koń mój pił wodę!!!... Turban wroga zlata,

130 
Patrzę się, przebóg! ta twarz z pod turbanu

Dobrze mi znana... Już nie miałem brata...


VI.

Lecz koń mi został, i biegł przez pustynie,
Koń który myśli Araba przenika.
Jak struś na stepach gdy skrzydła rozwinie,

135 
Ledwie się ziemi stopami dotyka;

I grzywa konia z wiatrami igrała.

Lecz przebóg! koń mój chwieje się, upada.
Patrzę! a w piersiach tkwi zbojecka strzała...
Ojcze mój! Ojcze! okropna to zdrada!

140 
Tę strzałę w twoim widziałem kołczanie!


Rumaka mego przeszło śmierci drganie,
Parsknął i głowa na piasku zaległa.
Wtenczas spojrzałem na pustyni błonia,
Piérwszy raz mi się zdała tak rozległa...

145 
Stepy bez końca... Już nie miałem konia.



VII.

Patrz! czy to śmierci posłaniec ponury,
Wleciał do smutnéj celi zakonnika?
Motyl nie strojny w złoto ni w lazury,
Ledwo z jedwabnéj dziś zmartwychwstał truny,

150 
I znów tak blisko pogrzebu świecznika.

Skrzydła czernieją jak zmarłych całuny,
I ma na skrzydłach pisany gniew Boży
Co mu tak cięży że je w ogniu pali...