Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T3.djvu/145

Ta strona została uwierzytelniona.

I znów się łono piaskowe otwarło,
Gdzie pochowałem matkę martwych zmarłą.
Potém wróciłem do płuciennéj nory,       375
Schować się w cieniu jak nocne potwory.
Ani ja słońca na niebieskim sklepie,
Ani mnie ludzie widzieli na stepie.
Stałem się jako zdzieciniali — starzy —
W pamięci mojéj, żadnéj żywéj twarzy,       380
Tylko te sine i okropne lica,
Które mi wzięła zarazy martwica.
I w dzień błękitny i w noc każdą ciemną,
Oni tu byli w tym namiocie ze mną;
Gadałem z niemi, zmyślałem rozmowy       385
W których rozmawiał ze mną tłum grobowy;
I często dziwnym natrafiłem losem
Na głos, co moich był dzieciątek głosem.
Z obłąkanego budziły mię śnicia
Po nocy hyen przeraźliwe wycia,       390
Tam nad trumnami... i słuchałem blady
Jak nad trupami płaczą trupo-jady.
Stałem się wreszcie jak wąż gdy ochłodnie.
I przechodziły mi dnie i tygodnie,
Bez żadnych bolów, pamiątek, omamień.       395
Stałem się twardy i zimny jak kamień.
I raz — Ach Boska nademną opieka!
Patrzę, ktoś w namiot mój cicho zagląda —
I ach! — Nie była to już twarz człowieka
Lecz głowa mego starego wielbląda.       400
Spojrzał — i spojrzał z twarzą tak litośną,
Że rospłakałem się jak dziecko głośno.

I tak przeżyłem smutnych dni czterdzieście;
Przyszli mię ludzie uwolnić nareszcie.
O! gorżka wolność i chwila odlotu!       405
Jam do ciemnego już przywykł namiotu;
Z uczuciem smutku, boleści z zgrozy,
Będę wyrywał koły i powrozy
Które... (o! Boże wiekuisty świeć mi!...)
Do tego piasku zatykałem z dziećmi.       410
Ach pomóż ty mi je zerwać — sam jestem!