Strona:PL E Zola Ziemia.djvu/286

Ta strona została uwierzytelniona.

bawą. Kozioł, podniósłszy się, zobaczył nadchodzącą z podwieczorkiem Lizkę, poszedł więc jej naprzeciw, zatrzymując ją, aby dać Franusi czas spuścić spowrotem spódnicę. Na myśl, że dziewczyna gotowa wyśpiewać wszystko, żałował, że nie rozdeptał jej odrazu na śmierć butem. Nic jednak nie mówiła, tylko siadła, chmurna i zuchwała, pomiędzy wiązkami, a chociaż Kozioł zabrał się znów do żęcia, ani myślała ruszać się z miejsca, jakby jaka księżniczka.
— A to co? — zapytała Lizka, znużona drogą, wyciągając się na trawie — nie robisz?
— Nie, uprzykrzyło mi się — odpowiedziała ze złością.
Kozioł, nie śmiąc popędzić jej, napadł na żonę. — Po co się tu rozwaliła jak maciora i wypuczyła brzuch na słońce? Jakby dynię, co ma dojrzewać!... Zabawiło ją to porównanie. Pomimo posuniętej ciąży i brutalnego zachowania się męża zachowała dawną wesołość tłustej kumoszki. Może naprawdę małe dojrzewa w ten sposób i rośnie? I, pod rozżarzonem niebem, wydęła jeszcze bardziej ogromny swój brzuch, podobny do garbu kiełka, wypchniętego w górę przez zapłodnioną ziemię. Ale Kozłowi nie było wcale do śmiechu. Krzyknął na nią ostro, żeby się podniosła i żeby spróbowała mu pomóc. Krępowana przez olbrzymi swój brzuch, opadający aż na uda, musiała przyklęknąć i zbierała kłosy ruchem ukośnym, zadyszana i potworna z masą cielska, przesuniętą na prawy bok.
— Jak nic nie robisz — ofuknęła siostrę — mogłabyś pójść do domu i ugotować wieczerzę.
Franusia odaliła się bez słowa. W nieosłabłym wciąż jeszcze żarze pełna była znów Beaucja ruchu; drobne czarne punkciki żeńców zaludniły znów bezkresną równinę, poruszając się w oddali niby nieskończone chmary mrówek. Delhomme kończył