Strona:PL E Zola Ziemia.djvu/421

Ta strona została uwierzytelniona.

i ich także na święto winobrania. Odmówili jednak ze względu na świeżą żałobę. Twarze ich napiętnowane były melancholją, kroczyli wolno i poważnie. Przyjęli jedynie zaproszenie na pokosztowanie młodego wina.
— I to tylko, żeby dostarczyć rozrywki biednej małej — oświadczyła pani Karolowa. — Tak mało ma tutaj przyjemności odkąd odebraliśmy ją z pensjonatu. Ale trudno! Nie może zawsze przecież pozostawać w szkole!
Elodja słuchała słów babki ze spuszczonemi oczami i z niewiadomo czem spowodowanym rumieńcem. Bardzo wyrosła, niezmiernie szczupła, była blada, jak lilijka, wychodowana w cieniu.
— Co pani też myśli zrobić z nią, pani Karolowo? — zapytał Kozioł.
Elodja spiekła jeszcze gorętszego raka, słuchając odpowiedzi babki.
— Cóż!.. Sami nie wiemy... Zrobi co sama zechce, pozostawiamy jej pod tym względem zupełną swobodę.
Stary Fouan, wziąwszy pana Karola na stronę, zapytał go z zainteresowaniem:
— No i cóż, jakże tam interes?
Pan Karol w odpowiedzi wzruszył tylko ramionami z miną zrozpaczoną.
— Niestety!.. Widziałem właśnie dzisiaj rano kogoś, przyjeżdżającego z Chartres. To najbardziej nas trapi... Zakład upada! Bijatyki na korytarzach, klijenci nie płacą nawet, tak dalece cierpi cały dogląd!
Skrzyżował ręce na piersiach i westchnął głęboko, aby ulżyć sobie w strapieniu, które szczególnie go minowało od tego rana i którego potworności nie mógł wciąż jeszcze strawić.
— I wyobraźcie sobie, ojcze Fouanie, że ten gałgan chodzi do kawiarni!.. Do kawiarni!.. Mając ją u siebie w domu!..