Strona:PL E Zola Ziemia.djvu/451

Ta strona została uwierzytelniona.

hał się, czy ma wejść do oberży, kiedy Macqueron ukazał się na schodach, wiodących do piwnicy, niosąc w każdej ręce pękatą butelkę. Tak był zmieszany i prawdziwie zrozpaczony, że nie wiedział zupełnie, jak ma się pozbyć swoich butelek.
— Ach, wielmożny panie, jaki fatalny traf!... Od dwóch godzin stałem na drodze, nie ruszając się z miejsca, i właśnie kiedy na jedną chwilę zeszedłem do piwnicy... Tak, na pańską intencję specjalnie... Pozwoli pan szklaneczkę, panie deputowany?
Pan Rochefontaine, który był kandydatem dopiero i którego zmieszanie biedaka powinno było wzruszyć, zdawał się być jeszcze bardziej rozgniewany. Był to dorodny mężczyzna, liczący około trzydziestu ośmiu lat, z przerzedzonymi już nieco włosami, z ostro przyciętą bródką, ubrany starannie, ale nie wyszukanie. Zachowywał się w sposób chłodno szorstki, głos miał stanowczy, ton rozkazujący, wszystko w nim mówiło o nawyku do komenderowania, do utrzymywania w karności tysiąca dwustu robotników w swoich zakładach.
Celina i Berta wybiegły na jego spotkanie, ta ostatnia ze zwykłem, bystrem, śmiałem swojem spojrzeniem, rzucanem z pod zmiętych, sfatygowanych już nieco powiek.
— Niech pan raczy wejść! Zaszczycić nas swojemi odwiedzinami!
Mężczyzna od jednego rzutu oka ocenił i osądził ją decydująco. Wszedł jednak do oberży, nie siadając, mimo że go proszono.
— Oto nasi przyjaciele, członkowie Rady — przedstawił Macqueron pozostałych, zdążywszy przyjść już nieco do siebie.
Delhomme, Gwóźdź i inni podnieśli się, zrażeni sztywnem zachowaniem się pana Rochefontaine’a. W głębokiem milczeniu wysłuchali przemówienia jego, streszczającego jego poglądy, które były zarazem poglądami cesarza, nadewszystko jego pojęcia po-