Strona:PL Edmondo de Amicis - Serce.djvu/227

Ta strona została uwierzytelniona.

— To on! — krzyknął Coretti i wpatrzył się jakby ucieszony. Potem rzekł cicho:
— Matko Boska! Jak też posiwiał!
Wszyscy trzej odkryliśmy głowy; pojazd odkryty zwolna się ku nam toczy, wśród okrzykującego, machającego kapeluszami tłumu. Spojrzałem na ojca Corettiego. Wydał mi się zupełnie innym. Był jakby wyższy, poważny, trochę bladawy, sztywno o kolumnę oparty.
Pojazd zbliżył się tak, że ledwie o dwa kroki był od niego.
— Niech żyje! — krzyczano dokoła.
— Niech żyje! — krzyknął z innymi Coretti.
Król spojrzał mu prosto w twarz i zatrzymał wzrok przez chwilę na jego medalach.
A Coretti całkiem głowę stracił i jakże nie ryknie:
— Czwarty batalion 49. kompanii!
Król, który tymczasem patrzył gdzie indziej, zwrócił się znów nagle w naszą stronę i patrząc bystro w oczy Corettiemu rękę do niego wyciągnął.
Skoczył Coretti, chwycił ją, uścisnął z całej mocy. Pojazd ruszył, tłum się ruszył, zakołysał i oddzielił nas na chwilę od ojca Corettiego. Aleśmy go zaraz zobaczyli znowu. Zdyszany był, oczy miał wilgotne i wyciągnąwszy rękę w górę syna po imieniu wołał. Mały Coretti rzucił się ku ojcu, a ów krzyknął:
— Prędzej, chłopcze! Prędzej, póki ręka ciepła jeszcze... — I powiódł mu ręką dokoła twarzy mówiąc... — To jakby cię król pogłaskał.
I stał jak senny utkwiwszy oczy w dalekim już pojeździe, uśmiechnięty, z zagasłą fajką w ręku, w pośród ciekawego tłumu, który go otoczył dokoła.
— To jeden z karabatalionu czterdziestej dziewiątej! — mówiono.
— To żołnierz, co króla zna...