Strona:PL Edmondo de Amicis - Serce.djvu/231

Ta strona została uwierzytelniona.

Jedno ofiarowało jej skórkę pomarańczy, drugie kromeczkę chleba, którego już dojeść nie mogło, a jakaś dziewczynka obdarzyła ją zerwanym z krzaku liściem. Aż przyszła „ta chora”, z wielką asystą towarzyszek, i pokazała jakiś maluśki pęcherzyk na końcu paluszka, którym wczoraj dotknęła zapalonej świecy. Ale inne przykolebawszy się do mojej matki, która na trawie przysiadła, podsuwały jej przed same oczy jakieś małe robaczki, jakieś muszki, które nie wiem jak nawet dojrzeć mogły, to znów guziczki od koszulek swoich, to kwiateczki jakieś, z miną ważną, jakby największe dziwo!
Jakiś malec z obwiązaną głową, który chciał koniecznie być słyszanym, rozpowiadał krzykliwie jakąś historię o tym, jak skądciś spadł, z czego jednak ani słówka nie można było zrozumieć.
Inny przypiął się do niej jak bąk i szeptał jej w ucho: — A mój tatuś robi miotły, acha!
A tymczasem tysiące nieszczęść okropnych przytrafiało się na wszystkich ścieżkach ogrodu i na wszystkich grządkach. Tu dzieciak darł się, że nie może rozwiązać węzełka u chustki od nosa; tu dwaj inni skakali sobie do oczu o większą z dwóch cząstek jabłka; tu jeszcze jakoweś bobo przewróciło się przez rozbity stołek i gorzko na tych ruinach losy swe opłakiwało, nosek tylko nad nie podniósłszy.
Przed odejściem matka moja wzięła na ręce jedno, drugie, trzecie; a wtedy zaczął ten drobiazg ze wszystkich stron się zbiegać, z umazanymi buziami, i dalej się czepiać jak które mogło, za suknię, za ręce, dalej oglądać pierścionki, pociągnąć za łańcuszek od zegarka, za włosy.
— Na nic pani suknię poplamią! — mówiły ochroniarki.
Ale matce mojej nie szło wcale o suknie, więc je