Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Chwile.djvu/249

Ta strona została uwierzytelniona.

się wązkiemi wargami, a w oczach, osłoniętych szkłami okularów, miał blask i wyraz zadowolonej dumy.
Co do mnie, to czułem się przeciwnie w humorze wprost fatalnym. Jakże mogłem choć na chwilę przypuszczać, że ta i tamta... Nazywałem siebie w myśli idyotą i doświadczałem niejasnego, ale przykrego uczucia, jakby bluźnierstwa popełnionego, jakby straty niepowetowanej...
Bal zresztą był już skończony. W paltocie i z kapeluszem w ręku zmierzałem ku schodom, gdy ktoś, dla kogo musiałem być pełnym uszanowania i względów, zatrzymał mię rozmową, zarówno uprzejmą jak nudną. Wtedy to, razem z falą mnóstwa mężczyzn i kobiet, przesunęła się obok mnie p. Celina w gronostajowem sortie de bal, wsparta na ramieniu męża. W parę minut po tej parze szła druga, głośno ze sobą rozmawiająca. Kobieta zapytywała mężczyznę:
— Jakże ci się ona podoba z włosami na rudo pomalowanymi?
— Bardzo jej z tem do twarzy. To dobra moda, to malowanie włosów.
Para rozmawiająca przeszła, lecz z innej strony doleciały mię słowa:
— Do rudych włosów trzeba twarzy bardzo białej...
— To też i bielidło...
— Prześliczna dziś była! Nie gadajcie! Za-