Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Eli Makower-Tom I.pdf/183

Ta strona została uwierzytelniona.

Mówił to z przymuszonym uśmiechem na ustach, które krzywiły mu się mimowoli; usiadł i gościowi w pobliżu siebie miejsce wskazał.
Szyłło, ubrany w surdut odświętny, na którym znajdowała się jedna tylko łata, i to u spodu rękawa, w butach grubych, starannie oczyszczonych, w szerokiéj chustce wełnianéj, długiemi końcami na staroświecką atłasową kamizelkę spadającéj, ukłonił się, usiadł i kilka piérwszych słów powitania z wyraźném zmieszaniem wymówił.
— Prawdę pan dobrodziéj powiedziałeś, że kopę lat jakem ja tu nie był... Ot, nie chciałem o swój drobiazg dokuczać... Teraz jednak przyjechałem do pana dobrodzieja z prośbą...
— Cóż takiego? cóż takiego? zapalając papiéros i otwartą cygarnicę gościowi podając, wymówił Konrad.
— Ot, czy nie mógłbym już teraz z łaski pana dobrodzieja do swojéj własności powrócić?...
Obracał w ręku papiéros, nie zapalając go i z trochą niepokoju patrzył w twarz dziedzica Ręczyna.
— Cóż to? zaczął Konrad, jąkając się i spuszczając oczy, pan chce... pan wymaga... abym panu....
— Broń Boże, nie wymagam, panie dobrodzieju; chciałem tylko prosić, czybyś pan nie mógł mi kapitaliku mego teraz zwrócić... Dziesięć lat już mija, odkądem swą folwarczynę w złą godzinę jakąś sprzedał, a kapitalik za nią wzięty u pana dobrodzieja i u panów Orchowskich ulokowałem... Nie byłem dokuczliwy, nie łaziłem, — nie stękałem... i teraz możebym sam, ot tak z własnéj intencyi tu nie przyjechał... ale mam starą matkę, chciałbym ją wziąć do siebie... mam dzieci... syna, który mi panie dobrodzieju