Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Na prowincyi vol 1.djvu/278

Ta strona została uwierzytelniona.

— Bolesławie!
Zwrócił ku niéj twarz, ale wykrzyk młodéj dziewczyny nie sprowadził na niego najmniejszego błysku nadziei lub radości. Wszystkie siły jego moralne wyczerpały się w niezmiernéj walce, którą musiał staczać z sobą, rozmawiając z Wincunią; popatrzył na nią jeszcze przez chwilę i wyszedł.
Wincunia upadła na najbliżéj stojące krzesło i w głos zapłakała.
Bolesław szedł ścieżką, przez gaj do Topolina wiodącą, tą samą ścieżką, którą przebywał tyle razy z myślą pogodną i sercem pełném nadziei. Dobrze wyrzekła pani Niemeńska: „cóż jest pewnego na tym świecie”. Nad głową Bolesława ptaki świergotały na wyścigi, roje motyli zrywały się z leśnéj gęstwiny ku słońcu, kawałki błękitnych obłoków ciekawie zaglądały w głąb’ gaju, — wszystko było piękne, kwieciste, śpiewające, słoneczne, jak przed tygodniem, miesiącem, rokiem, kilku laty, i tylko w sercu człowieka zmieniło się: burze w niém grały szalone, obalające wszystko, co na saméj głębi jego zakorzeniło się i rozrosło, zrywając struny, które dotąd śpiewały pieśni miłości, zdmuchując puchy nadziei, a na ich miejsce rozścielając lodową oponę zawodu, zwątpień, goryczy, bezbronnych żalów. Trudno-by odgadnąć, o czém myślał Bolesław, idąc przez gaj, i czy nawet myślał o czémkolwiek, bo oczy jego i twarz powlekały się coraz bardziéj wyrazem martwéj bierności,