Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Na prowincyi vol 2.djvu/022

Ta strona została uwierzytelniona.

— To dobrze, ale tymczasem wejdź pani do oberży, inaczéj przeziębniesz i zachorujesz; — tym samym głosem rzekł Bolesław.
Wincenta nie odpowiedziała tym razem, zdjęła chustkę, która okrywała jéj głowę, rzuciła ją na sanie i z widoczną ciężkością, jak każdy, czyje członki mocno są zziębnięte, zstąpiła z sań na ziemię. Bolesław podał jéj ramię, milcząc, wprowadził ją do izby, pomógł zdjąć futro i kaptur i wskazał krzesło, przed ogniem stojące, potém zwrócił się do Szlomowéj.
— Herbaty! coprędzéj! — rzekł.
Wincenta usiadła, Bolesław stanął naprzeciw niéj, oparty o wysoki mur komina.
Milczeli kilka minut i patrzyli na siebie. Może dopatrywali w sobie zmian, jakie zajść w nich mogły przez kilkanaście krótkich, ale tak ważnych w ich życiu miesięcy. Od chwili rozstania nie widzieli się ni razu: Bolesław nie bywał nigdzie; mogli się byli spotkać i zobaczyć u wejścia lub wyjścia z kościoła, ale Bolesław przyjeżdżał tam od onéj pory zwykle późno, wtedy, gdy wszyscy już byli zebrani na nabożeństwie, modlił się u progu i odjeżdżał przed końcem nabożeństwa.
Wincenta zmieniła się bardzo: nie było to już dziewczę, ale kobieta, nie Wincunia ale Wincenta. Zdawało się, że urosła trochę, a zarazem wyszczuplała; cera jéj nabrała przezroczystéj delikatności, właściwéj kobietom uczuciowym i słabym fizycznie; oczy były mniéj błyszczące, a powlokły się wilgotnym,