Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Na prowincyi vol 2.djvu/099

Ta strona została uwierzytelniona.

o tém mówili, było tylko domniemaniem, w którém mogła być tak prawda, jak i obmowa.
Było to już samo najgłębsze dno jéj istoty, świat tajemniczych cieniów, któremu nie przyświecała żadna lampa jasności Bożéj, ale po którego przepaścistych głębiach bezwiednie błąkały się instynkta, nie kierowane rozumem, szalały porywy, nie hamowane wolą, kapryśne uniesienia zapalały się, jak ogniki cmentarza, latały, syczały, uderzały się o siebie, gasiły się wzajemnie i znowu powstawały. Ona ogników tych nie rachowała nigdy, nie zapalała ich dobrowolnie i nie gasiła ich wolą. Zapalały się? dobrze! gasły? znowu dobrze! gdy znikały, nie miała ani jednéj łzy do opłakania ich śmierci, tylko na ich miejscu, po głębinach ducha poczynało włóczyć się widmo nudy. Rada więc była, gdy ze świeżego grobu spędził ją nowy ognik, a wtedy odbłysk jego pałał w jéj czarnych źrenicach sinawym migocącym płomykiem.
Oprócz tego pani Karliczowa lubiła blask, gwar, uwielbienie. Dla otaczających mężczyzn była ona rodzajem opium, zmienionego w westchnienia i spojrzenia; jak wschodnie ziele, odurzała sobą wszystkich, co się do niéj zbliżali, odbierając samowiedzę i zdolność do rozwagi i zapełniając umysł uśpionych gorącemi marzeniami.
Suknie zajmowały ją nie wiele, o tyle tylko, o ile podnosiły jéj powaby i pomagały w dziele podawania ludziom rozmarzającego opium. Ubierała się fanta-