Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Rodzina Brochwiczów t.1 039.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Przy ostatnich słowach, stary szlachcic rozpłakał się i, wyjąwszy z kieszeni wielką perkalową chustkę, w czerwone i czarne desenie, ocierał nią sobie wypukłe, załzawione w téj chwili oczy. Pan Jan stał na środku pokoju, jak osłupiały. To, co mówił, podyktowaném mu było przez jaką taką teoretyczną znajomość rolnictwa, i przez zdrowy rozsądek; ale znowu... odprawić starego sługę, który dwadzieścia lat wysłużył u niego, nie popełniwszy nigdy żadnéj niewierności, lub nieuczciwości?... na to zgodzić się nie mogło dobre i miękkie serce pana Jana. Rozstać się z człowiekiem, na którego przywykł patrzéć przez lat tyle co dnia? sprzeciwiała się temu niechęć, jaką poczuwał do przełamania w sobie czegokolwiek, co było przywyknieniem, lub nałogiem. Z jednéj strony była konieczność zaprowadzenia zmian w gospodarstwie, pod groźbą zapadnięcia w nieskończone kłopoty, lub nawet stratę fortuny; z drugiéj znowu odzywała się litość, życzliwość, leniwstwo ducha, nieskłonnego do otrząsania się z pęt nawyknień, miękkość woli, cofającéj się przed wszelkim krokiem stanowczym.
W takiéj tedy alternacie zostając, pan Jan chwycił się pewnego mezzo termino, które wyraził następującemi słowy:
— No, no, mój Sumski! nie gorącuj się znowu tak bardzo! jakoś to będzie w końcu... powoli... powoli... zrobi się wszystko... gdzież ja-bym znowu po-