Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Rodzina Brochwiczów t.1 216.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— I cóż, Romusiu? bawiłeś tak długo! — wyrzekła głosem cichym i jakby nieśmiałym.
— A cóż, moja mamo! — odparł zapytany i porywczym giestem kapelusz swój rzucił na krzesło — cóż ma być! Wszystko poszło nadspodziewanie świetnie! jeździłem trzy godziny, wydałem na dorożkę rubla, sprzedałem trzy bilety!
Mówiąc to, rozśmiał się gardłowo i przebiegł parę razy salę. Kobieta splotła ręce i z giestem żalu przycisnęła je do piersi.
— Niech się pani dobrodziejka nie martwi, niech się pan nie martwi — tonem pełnym kondolencyi, zaczął człowiek strojący fortepiany.
Roman Gotard stanął przed nim.
— A któż-by się tam takiemi rzeczami martwił! — wymówił bardzo szybko i głosem, w którym dźwięczało szyderstwo — ja i moja matka przyzwyczajeni jesteśmy do sprawiedliwości i uczciwości kochanego tego świata! Nas takie rzeczy dotknąć nie mogą! czujemy się wyższymi nad nie!
Mówiąc to, czynił przecież tak porywcze giesta, głos jego tak drżał i takiemi ostremi przebrzmiewał tonami, iż widoczną było rzeczą, że czuł się do żywego dotkniętym. Niemłoda kobieta wyglądała także srodze znękaną.
— Mój Romusiu — zaczęła po krótkiéj chwili — trzeba jednak iść... tam czekają...
— Czekają! prawda! czekają! a iluż tam ich jest!