Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Rodzina Brochwiczów t.1 281.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

dawały jéj śmiałości i pewności siebie. Wyciągnęła rękę ku drzwiom salonu, podniosła głowę, i prosto na twarz gościa spójrzała. On kłaniał się. Ukłony jego szybko jeden po drugim następowały, aż złożywszy ich kilka, stanął znowu jak wryty, ręce drżące na poręczy krzesła oparł, i zdziwione nieco, lecz zarazem rozpromienione i zachwycone spójrzenie utopił w podniesionych ku niemu oczach młodéj panienki. Żancia nie spuściła powiek: blade policzki jej zachodziły coraz silniejszą różową barwą, w ciemnych źrenicach błądziły znowu połyski złota.
— Moja ciociu — rzekła, zwracając się do pani Róży — przejdźmy do salonu... panie Wąsikowski... proszę pana...
Odwróciła się z wolna i krokiem pewnym, z głową podniesioną, szła ku drzwiom otwartym. Roman Gotard postępował za nią, ścigając wzrokiem sunący się po posadzce skraj jéj sukni. Wyglądał na lunatyka, postępującego za mknącym na przód promieniem księżyca. Przestąpił próg salonu, nie widząc, ani domyślając się, że za nim szła pani Róża, któréj powinien był ustąpić kroku. Żancia zatrzymała się w głębi salonu, przed kanapą, otoczoną fotelami. Stanęła i odwróciła się. Giest, jakim wskazała kanapę i fotel, idącym za nią osobom, był giestem właściwym pani Herminii. W rzeczach tyczących się formy, Żancia była echem i wierném źwierciadłem swéj matki.