Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Rodzina Brochwiczów t.1 309.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

niebu podniesioną, z czarną śpiczastą bródką, sterczącą pod wargami, drżącemi wzruszeniem, z czarnemi, gorejącemi oczyma, niespokojnie błądzącemi po firmamencie, jakby w poszukiwaniu gwiazdy jakiéjś straconéj, lub daremnie wyglądanéj, z gęstemi puklami włosów, rozrzuconemi nad zmarszczoném czołem, ze skrzypcami w objęciu, i smyczkiem w podniesionéj ręce. Na powierzchowności człowieka tego, malowało się wtedy wiele płonnego, eterycznego marzenia, ale wiele téż żądzy namiętnéj, rozdzierającéj. Stał przed osrebrzoném oknem, i próbował zacząć wielką swą, od tak dawna rojoną, kompozycyą... Uderzył w struny, i spójrzał na nie z wyrzutem; zaśpiewały mu bowiem nie to, co słyszéć chciał; spróbował raz drugi, i zadowolony z akordu, miał grać daléj, ale zabrakło mu tonu... zkąd-by go wziąć? nie wiedział. Umiejętność kompozycyjna nie dopisywała, intuicya nie podpowiadała nic.
Miał pewność, że jest natchnionym, a nie był nim. Całą siłą swéj istoty, wszystkiemi pożądaniami serca swego i głowy, pragnął być natchnionym, a nie był nim. Sądził, że nadeszła święta chwila, i omylił się. Myślał, że noc ta przetnie mu życie na dwie połowy, ciemną i światłą, nieznaną i sławną, smutną i szczęśliwą, lecz ona nie przecięła nic. Walczył długo. Z czém? Z nieumiejętnością trochę, z brakiem twórczego daru przedewszystkiém. Zaczynał i nie kończył, próbował i zżymał się. Na-