Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Rodzina Brochwiczów t.1 432.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Roman Gotard nie słyszał i nie widział nic, cały zatopiony w pełnéj zachwycenia kontemplacyi. Niestety! była to prosta tylko kontemplacya, pozbawiona w zupełności „bozkiéj rozmowy serc”; Żancia bowiem, która przy wejściu Romana Gotarda zapłonęła szkarłatnym rumieńcem, siedziała ze spuszczonemi powiekami, przez co naturalnie oczy jéj na mowę serca, wyrażającą się wzrokiem młodego mężczyzny, nie odpowiadały nic. Z twarzy jéj i postawy, sztywnie wyprostowanéj, poznać można było, że teraz, gdy była u celu swych życzeń, znajdowała się w miejscu i z ludźmi, w którém i z którymi znajdować się tak bardzo pragnęła, ogarnęła ją nieśmiałość, lękliwość i wstydliwość, niepozwalające jéj okazać i wymówić tego, co czuła, lub myślała. Sprawiało to jéj przykrość tém większą, że czuła na swéj twarzy palące spójrzenie Romana, które ją niezmiernie mieszało. Miała zaś to w swojéj naturze, że, pobudzona cierpieniem, była zdolną do czynienia nad sobą wysileń. Wstała więc nagle, i podnosząc spójrzenie na panią Różę, cichym, lecz pewnym głosem wymówiła:
— Ciociu! może-by nam już czas wracać do domu!
— A prawda, kochańciu — zawołała pani Róża, zrywając się z kanapki — zapomniałam, że tam twoja Drylska mrze ze strachu...
— Ciociu! — jęknęła Żancia.
Pani Róża, spostrzegłszy, że o mało nie wygadała