Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Rodzina Brochwiczów t.2 280.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

warzyszom, przed którymi stało parę niewypróżnionych jeszcze całkiem butelek, drugą wstrząsnął dzwonek i zawołał:
— Służba! wina!
Na odgłos gwałtownie rozlegającego się dzwonka, dwóch lokajów z tacami, pełnemi różnokształtnych butelek, rzuciło się z przedpokoju do drzwi sali. Jan Brochwicz, stojący wciąż przed progiem w nieruchomości kamiennéj, usunął się nieco na stronę, ale służba, zajęta wykonaniem rozkazu, nie spostrzegła-by go i bez tego, gdyż był otoczony zmrokiem nieoświetlonego pokoju i mgłą dymu, rozchodzącą się w przestrzeni coraz grubszemi kłęby. Zdawało się, że żadna siła nie mogła-by usunąć Jana Brochwicza z tego miejsca, na którém stojąc, wlepiał on w syna swego wzrok uważny naprzód i gniewny, coraz bardziéj zdumiony potém i osłupiały. Nie widział on nigdy, ani w wyobraźni swéj nie mógł nawet przedstawić sobie Maryana takiego, jakim go ujrzał w téj chwili. Na białych i delikatnych policzkach młodego człowieka rozpościerały się coraz gorętsze, ciemniejsze rumieńce; błękitne oczy jego, tak łagodne zwykle, wyrazem swym znamionujące naturę bardziéj zda się, do marzeń i rozwagi, niż do wybuchów i jakiegokolwiek szału skłonną, rzucały teraz ostro, przenikające połyski. W słowach jego, płynących z ust szybko i tłumnie, w podniesionym głosie i bezładności poruszeń, czuć było tę posępną, wymuszoną wesołość, któ-