Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Melancholicy 01.djvu/025

Ta strona została uwierzytelniona.
I.

»... Ta nieskazitelna i cicha pogoda letnia, to niebo tak błękitne, ta rzeka, po której wybrzeżu chodzę, te rosnące nad nią stare wierzby i zieleniejące za nią drogi, — jakżeby mnie szczęśliwym czyniły przed laty! Dziś, sam nie wiem, po com tu przyszedł, ani po co stąd odejdę, bo gdziekolwiek się znajdę, wszędzie ze mną i we mnie pozostanie niepozbyte zwątpienie o prawdzie, piękności, wartości wszystkiego, mordercza zgryzota, która, jak dzieciożerczy Moloch, pochłania mi każdą, zaledwie zrodzoną, uciechę. Daremnie pragnąłbym i usiłował okłamywać samego siebie; wiem, że nawet najnierozłączniejszym towarzyszom swoim, zmysłom własnym, ufać nie mogę, bo wszystko, co mnie otacza a niegdyś cieszyło, jest tylko fałszywem odbiciem Niewiadomego w ich zwierciedle. Ciemni tylko mniemać mogą, że natura w samej istocie