Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Sylwek Cmentarnik.djvu/212

Ta strona została uwierzytelniona.

upadło na kamienie bruku kilka srebrnych monet, a młoda i piękna panna, sięgnąwszy do jednéj z kieszeni powozu, sypnęła garść cukierków, w kierunku dziewczynki, za małpeczkę przebranéj, i siedzącéj na ramieniu pajaca. W téj saméj chwili, wzrok jéj wypadkiem pobiegł w tłum; z uprzéjmym uśmiechem skinęła głową, jakby odpowiadając na przywitanie czyjeś.
— Komu ukłoniłaś się, Aurelko? — zapytał niemłody pan, gdy koczyk, wydobywając się na swobodniéjszą przestrzeń, toczył się coraz prędzéj..
— Morysowi! — odpowiedziała, — stał biedak w tłumie i kłaniał się tak zapalczywie...
Zaśmiała się, ale Tytus Tarżyc nie śmiał się i nic nie odpowiedział.
— Dziwna rzecz! — rzekł po chwili w zamyśleniu; — kogoś mi ta twarz przypomniała, a nie mogę sobie przypomnieć kogo?
— Czyja twarz? — zapytała Aurelia.
— Pajaca tego; kiedym na niego spojrzał, doświadczyłem takiego wrażenia, jakbym zbliska znał kogoś, bardzo do niego podobnego...
— A ja go wcale nie widziałam; patrzałam tylko na to śliczne dziecko ze złotemi włosami...
W chwili, kiedy Tarżyc i jego córka rzucali pajacowi hojną jałmużnę, a Maurycy Lirski, nakształt kominkowéj figurki, niewidzialną maszyneryą w ciągły ruch wprawionéj, kłaniał się zawzięcie głową, ręką i kapeluszem, tuż za plecami jego zaszemrał głos, przytłumiony wewnętrznym, przykrym chichotem.
— Spotkali się! spotkali się! o! jakże spotkali się z sobą! cha, cha, cha, cha!