Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Sylwek Cmentarnik.djvu/340

Ta strona została uwierzytelniona.

uważył tego. W ciemności lepiéj jeszcze, spokojniéj było mu myśleć. Nie zauważył téż: jak po obszernych ciemnych pokojach jego mieszkania rozbiegło się echo basowego donośnego dźwięku, którym, z wieży kościoła, zegar miejski ogłaszał pierwszą po północy godzinę. Nie dosłyszał potém także i nie zauważył lekkiego bardzo szmeru, który zaszeleścił w oknach, przylegającéj do gabinetu, sali jadalnéj. Był to szmer, podobny do przesuwania się ostrza jakiegoś po jakimś twardym przedmiocie, trwał on dość długo, poczém lekko zadzwoniło szkło i do gabinetu wpadł szeroki powiew mroźnego powietrza. Powiewem tym dopiéro, z głębokiéj zadumy swéj zbudzony Tarżyc, szybko zapalił jednę ze świec, w ozdobnych lichtarzach na biórku stojących i, jakby sprężyną z miéjsca ruszony, zerwał się z siedzenia swego. O kilka od niego kroków, pomiędzy biórem a otwarterni na oścież drzwiami jadalni, stał, w pochylonéj nieco naprzód postawie, szczupły, wysmukły chłopak, w manszestrowéj bluzie i jaskrawo czerwonéj chustce na szyi. Nad śniadą, tak że aż prawie bronzową, twarzą jego piętrzyły się czarne jak noc włosy, a z za drobnego czarnego wąsa, w dziwnym, bolesnym i zajadłym uśmiechu błyskały białe zęby. W jednym ręku trzymał głuchą latarenkę, w drugiém ciężki pęk żelaztwa. Na widok roznieconego światła i podnoszącéj się nad biórkiem wysokiéj postaci pana domu, chłopak ten drgnął i cofnął się kroków parę. Był to przecież ruch instynktowy tylko, nie z lękliwości wcale, ani w zamiarze ucieczki dokonany. Stanął bowiem wnet jak w ziemię wryty i tylko latarenka z ręki mu wypadła i zgasła.
— Kto pan jesteś i czego chcesz? — głosem, w którym najlżejsze nie ozwało się drżenie, zapytał Tarżyc.