Strona:PL Fiodor Dostojewski - Zbrodnia i kara tom I.djvu/286

Ta strona została uwierzytelniona.
— 278 —

sada? Za co niedawno głuptasek Razumichin wymyślał na socjalistów. Ludzie pracowici i przemysłowi; ich „szczęście ogółu“ zajmuje. Nie, raz mi tylko dają życie i nigdy go więcej nie będzie; nie chcę czekać na „szczęście powszechne“. Ja sam także chcę żyć, a może lepiej wcale nie żyć. Cóż? Nie chciałem tylko ominąć głodnej matki, zaciskając swego rubla w kieszeni, w oczekiwaniu na „szczęście powszechne“. Dokładam — mówią — cegiełkę do powszechnego szczęścia i dlatego doznaję spokoju serca! Ha, ha! Dlaczegożeście mnie pominęli? Ja wszak tylko raz żyję, ja wszak także pragnę... Ech, jestem estetyczną wszą, niczem więcej — dodał roześmiawszy się nagle, jak warjat. — Tak, tylko wszą — ciągnął złośliwie, uczepiwszy się myśli, szperając w niej, bawiąc się i pocieszając się nią — i to choćby już dla tego, że po pierwsze, teraz rozprawiam o tem, że jestem wsza; dlatego, powtóre, że przez cały miesiąc niepokoiłem przemądrą Opatrzność, przywołując ją na świadka, że chciałem zabić nie dla własnej zachcianki, lecz dla celu wspaniałego i znakomitego — ha, ha! Dlatego, po trzecie, że możliwą sprawiedliwość postanowiłem odnaleźć w wykonaniu, miarę i wagę, i arytmetykę; ze wszystkich wszy wybrałem najbezużyteczniejszą wesz i zabiwszy ją, postanowiłem zabrać jej akurat tyle, ile mi potrzeba dla zrobienia pierwszego kroku, i ani mniej ani więcej (a reszta tym sposobem, poszłaby na klasztor, z testamentu, ha, ha!...) Dlatego, dlatego jestem wszą, nareszcie — dodał, zgrzytając zębami — dlatego, że sam jestem może gorszym i nędzniejszym, aniżeli wesz zabita i że zawczasu przeczuwałem, iż powiem sobie to już potem, jak zabiję! Ach, czyż co dorówna takiej zgrozie!... O, nędzo! o podłości!... O, jakże rozumiem „proroka“, z szablą, na koniu: Allah każe, a ty słuchaj „drżąca“ istoto! Rację, rację ma „prorok“, gdy stawia gdzie wpoprzek ulicy porządną baterję i pali w winnego i niewinnego, nie dając się nawet usprawiedliwić! Bądź posłuszny, drżący trutniu i — nie pragnij, bo to nie twój interes!... O za nic, za nic nie daruję fanciarce!“
Włosy miał mokre od potu, drgające usta spiekły mu się, wzrok nieruchomy utkwił w suficie:
„Matka, siostra, jak ja je kochałem! Dlaczego ich teraz nienawidzę? Tak, ja ich nienawidzę, nienawidzę fizycz-