Strona:PL Gąsiorowski Wacław - Królobójcy.djvu/181

Ta strona została uwierzytelniona.

stwa rosyjskiego zawisły od determinacji spiskowych… Jedna salwa karabinowa mogła była zrzucić z tronu Mikołaja… Nadomiar „wierne“ pułki zaczęły do zbuntowanych nasyłać przez tłum zapewnienia, że byle do nocy wytrwali, a oni w koszarach, zrewoltują się niezawodnie…
Mikołaj ocenił sytuację i pojął z właściwą sobie bystrością, że dość jednego śmiałego zawołania, aby „wierne“ pułki przeciw niemu zwróciły ostrza bagnetów. I Mikołaj czasu nie tracił.
A sprzysiężeni czekali na dyktatora i nie próbowali szukać osłony i poglądali obojętnie na wysuwające się ku nim paszcze armat. Zrewoltowani zaś żołnierze, jak i przywódcy ich obojętni, byli baczniejszymi, ile że ostrzegali cisnący się za nimi lud, aby uchodził, aby za ich rewoltę nie odpowiedział krwią…
Armaty wygotowano. Mikołaj skinął na swego generał-adjutanta, Suchozaneta. Rozległa się komenda… Armaty milczały..
Suchozanet wpadł na najbliższego ogniomistrza.
— Nie słyszałeś rozkazu?
— To… przecież swoi — wybełkotał ogniomistrz.
— Pal!!
Armaty huknęły. Grad żelaza runął na… „dekabrystów“… i na lud.
Za pierwszą salwą poszła druga, trzecia, piąta, dziesiąta, aż póki kartacze nie zalały krwią placu przed senatem, aż póki, krom ciał poległych i rannych, zabrakło im piersi ludzkiej do celu, aż póki ostatni wyrostek, zwabiony mundurami żołnierzy i niezrozumiałem dlań zbiegowiskiem, nie zdołał ujść.
Kartacze w kilka minut „oczyściły“ plac. Dekabryści, wystawieni na tak blizki ogień armatni, prze-