Strona:PL G Sand Cezaryna Dietrich.djvu/270

Ta strona została przepisana.

— Bredzisz najfatalniéj Małgorzato — powiedziałam jéj. — Zapominasz, że markiza de Rivonnière nie należy już do siebie; nie masz dla niéj uszanowania, spotwarzasz swego męża! Podziwiam cierpliwość, z jaką moja przyjaciółka słucha i odpowiada ci, i pytam sama siebie, coby o tobie pomyślał Paweł, gdyby mógł cię słyszéć.
— Ah! zawołała przestraszona — jeżeli pani mu to powtórzy, jestem zgubiona!
— Nie chcę cię gubić, nie chcę zwłaszcza robić go nieszczęśliwym, zmuszając żeby żałował swego ożenienia.
Małgorzata gorzko płakała. Markiza pocieszyła ją i uspokoiła z łagodnością macierzyńską, mówiąc mi, że niesłusznie ją łaję, że chore dzieci należy przekonywać a nie karać porywczo. Małgorzatą łkała u jéj nóg, okrywała pieszczotami, prosiła ją o przebaczenie, przysięgła sto razy że już nie będzie szaloną, a słysząc że Paweł wraca, uciekła w głąb ogrodu, ażeby łez jéj nie zobaczył.
Zobaczył je jednak, rozdrażnił się niemi, a nazajutrz napisał do mnie list następujący:
„Moja biedna Małgorzata jest chora, chora przedewszystkiém na umyśle. Wyspowiadałam ją i wiem, że powiedziała coś nierozsądnego pani de Rivonnière. Wiem również, że pani de Rivonnière jest zbyt święcie rozsądną, ażeby widziała w niej coś innegojak biedne dziecko godne litości, starania, leczeczenia. Wiem, że zrezygnowałaby się na to, że miałaby cierpliwość, i że jéj litość byłaby nie-