Strona:PL G Sand Cezaryna Dietrich.djvu/296

Ta strona została przepisana.

— Napadu czego?
Dubois poniósł smutnie rękę do czoła.
— Czegoż więc? migreny?
— Migreny straszliwéj.
— Które go pognębiają czy przywodzą do rozpaczy?
— Naprzód jedno a potém drugie.
— Ma przystępy majaczenia?
— Niestety, tak jest! A więc panie o tém nie wiedzą?
— Nic nie wiemy.
— Zatém pan de Valboune chciał to ukryć; ale teraz muszą się o tém dowiedzieć. Tajemnicę za chować tylko należy przed światem.
— Czy ma gorączkę w czasie tych napadów boleści i egzaltacyi?
— Nie, i to właśnie daje mi zawsze pewną na dzieję.
— Ale to właśnie może najwięcéj niepokoić nas powinno. Mówmy otwarcie, Dubois: twój pan waryat?
— No tak, bez wątpienia, ale był już tak dwa razy i zawsze się wyleczył. Albo to pani myśli, że on był przy zdrowych zmysłach, kiedy uwiódł opuścił biedną dziewczynę?...
— Teraz jest ona żoną mojego siostrzeńca.
— A! zapomniałem, przepraszam, — ja tylko dobrze o niéj wyrazić się mogę; jest to anioł uczci-